O tym, że psychodeliczny rock łączący ze sobą elementy elektroniki może być intrygujący niejednokrotnie mogliście przeczytać w moich recenzjach płyt Tame Impala. Schemat ten w przypadku zespołu Kevina Parkera świetnie sprawdza się w studyjnych nagraniach, jak i podczas koncertów, czego miałem okazję doświadczyć na tegorocznej edycji On Air Festival w Warszawie. Nie brak śmiałków, którzy próbują podążać podobną ścieżką co Australijczycy, próbując przekonać do swojej twórczości słuchaczy. Oto debiutancki projekt “TTRRUUCES” angielsko-francuskiego duetu pod szyldem o tej samej nazwie co tytuł płyty, który czerpie inspiracje od najlepszych.

TTRRUUCES zdecydowali się na nietypowe otwarcie dyskografii

TTRRUUCES to jedno z moich największych odkryć tego roku. O ile nazwa grupy może sprawić sporo problemów w wymowie i piśmie, to zawartość debiutanckiej płyty rekompensuje wszystko z nawiązką. Rozpoczęcie dyskografii od rockowej opery robi na mnie spore wrażenie, tym bardziej że nie jest to powszechny kierunek wśród współczesnych zespołów. Jednak o ile wspomniany koncept jest niezwykle ciekawy, o tyle też może być ryzykownym posunięciem, zwłaszcza dla debiutantów.

Jako pierwsze skojarzenia z rockową operą od razu na myśl przychodzą mi musicale, gdzie głównym motywem jest historia wyrażana za pomocą poszczególnych piosenek. Album “TTRRUUCES” to opowieść dwójki bohaterów Sadie oraz Syda, którzy poszukują nowego narkotyku o nazwie “TTRRUUCES”. Tak oto przenosimy się w świat pobudzający wszystkie zmysły, gdzie każdy utwór nasączony jest brzmieniem z poprzedniej epoki. Od razu na myśl przychodzi mi “The Slow Rush” wspomnianej we wstępie grupy Tame Impala i ich koncept wokół tajemniczego leku Rushium.

Subtelne puszczenie oka do fanów “The Beatles”

Płytę otwiera “Sad Girl”, czyli spokojna ballada, która budzi skojarzenia ze słynną czwórką z Liverpoolu. Zarówno pod względem muzycznym, jak i wokalnym utwór skłania się w kierunku The Beatles, choć nie uważam, że jest to kalka, ale raczej widoczna inspiracja. “Sad Girl” rozpoczyna serię hitów, obok których nie można przejść obojętnie. Na pierwszy ogień pojawia się “Sensations of Cool”, czyli utwór, który spokojnie mógłby pojawić się jako opening do jednej z wielu produkcji Netflixa. To sprytne mrugnięcie okiem do lat 2000, gdzie swój prym podczas dyskotek wiodły La Roux oraz Róisín Murphy. “Sensations of Cool” hipnotyzuje klawiszami i dźwiękiem perkusji, a w połączeniu z wokalem Natalie Findlay zachęca do wielokrotnego odtwarzania.

Skoro wcześniej wspominałem o dyskotekach, to nie mogłem pominąć “The Disco”. To taneczny kawałek, który od pierwszych taktów poprawia nastrój i wręcz wyrywa słuchacza na parkiet. Struktura tego utworu przypomina mi “Wanna Be Starting Something” Michaela Jacksona. Już na tym etapie słychać, że historia Sadie i Syda nie należy do monotonnych. Podkreśla to zmiana stylu, tempa, a także zawartość tekstowa. Po mocnym otwarciu następuje lekkie rozprężenie za sprawą “Lost Boy”. Kawałek ten, choć nie należy do moich ulubieńców, to jego chwytliwe otwarcie zasługuje na szczególne uznanie.

Prawdziwym crème de la crème tej płyty jest piosenka “Bad Kids”. Utkwiła mi ona na tyle w pamięci, że bardzo chętnie do niej wracam. To przyjemna, momentami wręcz festynowa kompozycja, której motywem przewodnim są gitara oraz wokal kojarzący się z dziecięcą naiwnością. Muzyczną sielankę burzy warstwa tekstowa, w której dowiadujemy się, że główni bohaterowie po namowach “Bad Kids” decydują się na spróbowanie TTRRUUCES.

Im dalej tym mniej stabilnie

Od tego momentu zmienia się nie tylko perspektywa Sadie oraz Syda, ale również charakter płyty. O ile jej początek wręcz wciska w fotel, tak z każdą minutą coraz bardziej uchodzi powietrze. “TTRRUUCES”, “Evil Elephant”, a także “Stranger Now Forever” wydają się mi być utworami o poziom słabszymi niż te dotychczasowe. Rozumiem koncepcję płyty, która zakłada, że z biegiem czasu zmienia się perspektywa ze względu na opowiadaną historię. Tylko ten zabieg mógłby być znacznie lepszy, choć nie wykluczam, że to tylko moje czepialstwo.

W drugiej części albumu dostrzegam też lepsze momenty. Modelowym przykładem jest “I’m Alive”, który znalazł się na ścieżce dźwiękowej do FIFA 20 oraz “Something Inside”, który stanowi pewnego rodzaju klamrę dla omawianych debiutantów. Pożegnaniem z rockową operą jest kawałek “Sleepy Head”. W oniryczny sposób wieńczy niezwykle bujną historię eksperymentu z tajemniczym narkotykiem głównych bohaterów albumu.

“TTRRUUCES” to debiut udany, choć nie brakuje mu potknięć

Trudno w prosty sposób wydać opinię o tym albumie. “TTRRUUCES” to z pewnością płyta, która nie jest monotonna. Posiada swoje wzloty i upadki, ale w przypadku tych drugich wychodzi z nich obronną ręką. Ciekawa jest zabawa stylami, która widoczna jest na przestrzeni całego materiału. Słuchacz ma tu do czynienia z nastrojem szalonych lat 80., by następnie przenieść się za sprawą nastrojowej ballady do zupełnie innej muzycznej epoki. Z pełnym przekonaniem polecam zapoznanie się z recenzowanym krążkiem. To ponad 40 minut wpadających w ucho brzmień, które zachęcają, by śledzić dalsze poczynania angielsko-brytyskiej grupy TTRRUUCES.

Ocena: 8/10


0 komentarzy

Dodaj komentarz

Avatar placeholder

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *